Kapadocja z TUbike

Czy można wyruszyć na rowerową wyprawę na księżyc?
Czy możliwe jest to bez użycia skafandra?
Okazuje się, że tak! Wystarczy tylko zdecydować się na rowerową wyprawę do Kapadocji. Jej krajobrazy są najbardziej zbliżone do tego co ujrzelibyśmy podróżując po księżycu.
Przemierzając skalne ścieżki nie raz zadajemy sobie pytanie czy możliwe jest by przyroda sama stworzyła krajobraz z naszych snów. Potrzeba dużej wiary w to, że to co widzimy to nie gra naszej wyobraźni, jakaś fatamorgana. Ten pełen kształtów teren, które tylko Gaudi potrafiłby stworzyć w realnym świecie, istnieje naprawdę.
Krajobraz Kapadocji to wynik milionów lat walki sił natury. Deszczu, wiatru i mrozu a przede wszystkim skutek erupcji okolicznych wulkanów Erciyes i Hasan, które dziesiątki razy zalewały okolice niszczycielską lawą.

Pierwszy dzień w Kapadocji.

Picture
Na tę wyprawę, z niemałymi przeszkodami wywołanymi wulkanem na Islandii, wybieramy się w grupie 10-osobowej. Niektórzy już po raz kolejny inni po raz pierwszy biorą udział w wyprawie zorganizowanej przez firmę TUbike. Każdy z nas nie po raz pierwszy na wyprawie rowerowej. Wszyscy, poza organizatorem, pierwszy raz w Kapadocji. Uczestnicy to doświadczeni rowerzyści jak również amatorzy przywykli bardziej do weekendowych wycieczek w bliższe okolice. Jak się okaże, każdy z nas poradzi sobie z całą trasą i będzie się świetnie bawił. Podróż rozpoczynamy od nocnego transferu z lotniska w Stambule do miejscowości Göreme, położonej w samym centrum baśniowej krainy. Zaskakujący jest fakt, że docierając na miejsce tajemnicze kapadockie kominy pojawiają się nagle tuż pod nami. Do ostatniego momentu ukrywając się pośród pokrywającego centralną Turcję stepu, zwanego tu „szarym stepem”.
Dojeżdżamy do celu, a tu czeka na nas tradycyjne tureckie śniadanie. Zwykle składa się ono z oliwek, owczego sera, figowej marmolady i niesamowicie chrupiącego chleba, w towarzystwie maluteńkich szklaneczek z herbatą znad morza Czarnego. Taki posiłek dostarcza potrzebnych nam dzisiaj sił. Zniecierpliwieni uczestnicy myślą już tylko o tym aby ruszyć w trasę. Każdy poprawia strój rowerowy, reguluje jeszcze siodełko, z ciekawością patrzy na otaczający nas teren. Wszyscy czekają na sygnał aby móc wskoczyć na rower.
Wyruszamy. Z początku pedałujemy przez tradycyjne kapadockie miasteczko Göreme. Po kilkunastu minutach docieramy do początku „Doliny Miłości”. Nierówny asfalt znika powoli pod żużlową drogą a chwile później zamienia się w ścieżkę, wijącą się pomiędzy niesamowitymi tworami przyrody.
Romantyczna nazwa „Dolina Miłości” to nazwa zupełnie nowa. Nadana została w miejsce wcześniejszych, w bardziej bezpośredni sposób oddających słowem to co stworzyła natura. Nazw, które jednak przez przyzwoitość nie wypada tu przytaczać. Olbrzymie, o wysokości kilkudziesięciu metrów falliczne kształty skał od tysięcy lat powodują ten sam uśmiech na twarzach docierających w to miejsce turystów.
Podążamy dalej w górę doliny poruszając się wyschniętym korytem strumienia. Miejscami tak jak strumień przemierzając trasę podziemnymi tunelami. Po kilkunastu kilometrach docieramy do skalnego zamku Uchisar. Twierdza ta, co w tłumaczeniu na polski oznacza Trzeci Zamek, została zbudowana – wykuta w najwyższej samotnej skale regionu. Ten nietypowy zamek nigdy nie posiadał murów, fosy ani zwodzonej bramy, a wszystkiego jego pomieszczenia zostały wykute w skale. Twierdza sięgaja kilkunastu pięter pod powierzchnię terenu, osiągając zarazem wysokość kilkudziesięciu metrów wysokości.
Dawnymi ścieżkami prowadzącymi w dól zamku docieramy do kolejnej z dolin Kapadocji - „Doliny Gołębi”. W odległej przeszłości dawni mieszkańcy tego regionu bardzo duża wagę przywiązywali do hodowli gołębi. Odchody ptaków wykorzystywane były do użyźniania terenu, jak również były składnikiem prochu strzelniczego. Współcześnie rzadko spotkamy tu te ptaki. Jednak po dawnych hodowlach pozostało tysiące wykutych w skale gołębników rozrzuconych po całej okolicy.
To był wyczerpujący dzień. W tak niesamowitej scenerii, powoli zachodzącego nad horyzontem słońca, przygotowujemy piknik. Pieczona baranina wraz z miejscowymi warzywami w towarzystwie lokalnego wina, nigdzie nie może smakować tak dobrze. Zmęczeni ale szczęśliwi przed samym zmrokiem docieramy do miejsca noclegu. Czeka nas noc w wykutym w skale pensjonacie.


Dzień pełen atrakcji.

Picture
Kolejny dzień to rowerowa wędrówka do ukrytych miejsc kultów pogańskich, bizantyjskich pustelni oraz skalnych katedr. Pomimo zmęczenia atrakcjami wieczoru wyruszamy wcześnie rano tak aby w środku dnia, kiedy słońce jest naprawdę mocne odpocząć w cieniu. Droga z początku wije się i wspina mocno pod górę, jednak już po jakimś czasie docieramy do miejsc w którym rozpoczyna się najpiękniejszy chyba szlak Kapadocji - „Dolina Róż”. Nie każdy z nas decyduje się na zjazd z pierwszego, naprawdę wymagającego dużego doświadczenia, odcinka górskiego. Mknąc w dół co kilka chwil zatrzymujemy się przy kolejnym ze skalnych kościołów. Każdy z nich to unikalny zabytek pełen fresków wykonanych na przestrzeni tysiącleci. W większości przypadków twarze przedstawionych postaci nie posiadają oczu. Zostały one wydrapane w wyniku przesądów.
Pokonując kolejny z zakrętów, na wydawałoby się zupełnym bezludziu pojawia się nagle starsza Turczynka sprzedająca na górskiej ścieżce świeżo wyciskany sok z granatów. W jaki sposób dostała się ona wraz z owocami i wyciskarką, tam gdzie my rowerami podróżowaliśmy około dwóch godzin, pozostaje tajemnicą. Świeżo wyciskany sok z granatów gasi pragnienie w niesamowity sposób. Dla starszej kobiety tak duża rowerowa grupa z pewnością jest najlepszym klientem skoro tego dnia nie spotykamy na szlaku już nikogo.
Terenowe opony doskonale sprawdzają się na tym szlaku. W wielu miejscach bardziej przywykłym do trekkingowych butów niż kół roweru. Szalone zjazdy ścieżką wijącą się pomiędzy skalnymi kominami Kapadocji przerywamy niedługimi podejściami, na które nie wszyscy są w stanie wjechać rowerem. Na wielu podjazdach okazuje się że wcale nie najmłodsi uczestnicy w wieku dwudziestu kilku lat radzą sobie z przeciwnościami trasy, a osoby bardziej dojrzałe i wiekiem i doświadczeniem. Pokonując każde z kolejnych wzniesień nie zsiadając z siodełka powodują uśmiech zazdrości na twarzach tych wpychających rowery pod górę. Co ciekawe Ci którzy najlepiej wspinają się na kolejne wzniesienia w przypadku odcinków szybkiej jazdy w dół, lawirując pomiędzy skalnymi tworami przyrody, zachowują się bardziej asekuracyjnie. Doświadczenie i wyobraźnia przychodzi z pewnością z wiekiem.
Zmęczeni acz szczęśliwi, wcześniej niż dnia poprzedniego docieramy do końca trasy. A przed nami jeszcze noc turecka, na której poznajemy lokalną muzykę, tradycje i obrzędy centralnej Turcji. Wszystko przy doskonałych tureckich mezze – malutkich potraw serwowanych pod Raki – anyżową wódkę z której słynie Turcja.





Picture

Spotkanie z gubernatorem.

Picture
Kolejny dzień zaczynamy wyjątkowo wcześnie bo już o piątej nad ranem. Co dla większości uczestników po wczorajszych tureckich zabawach stanowi nie lada wyzwanie. Tak wczesna pora spowodowana jest faktem, że tego dnia już od samego świtu podziwiamy Kapadocję z lotu ptaka. Przemierzamy bezkresne niebo Kapadocji w balonie. Niesamowity krajobraz tego bajkowego regionu dopiero teraz odsłania się przed nami w całej okazałości. Dopiero z kosza balonu w pełni docenić możemy jak wielka pracę wykonała natura tworząc ten niewiarygodny krajobraz ze snów.

W miejscu lądowania spotykamy się z naszym samochodem transportującym rowery. Tam przesiadamy się na nasze jednoślady, którymi wyruszamy do średniowiecznego kerawanserayu, miejsca w którym od starożytności zatrzymywały się karawany.
Tego dnia przemierzając rowerami kapadockie bezdroża docieramy do miasteczek takich jak Mustafapasa, Urgup, a następnie w Dolinę Pancarlik.
Każde z tych miejsc pełne jest pamiątek historii: doskonale zachowanych bizantyjskich świątyń, meczetów seldżuckich i osmańskich oraz innych zabytków sztuki islamskiej. W dolinie Pancarlik wydawałoby się zupełnie nieodwiedzanej przez podróżników natrafiamy nagle na rządowe samochody tureckiego ministerstwa bezpieczeństwa. Okazuje się że po raz kolejny zupełnie przypadkiem podczas prac rolnych odkryty został kolejny z podziemnych kościółków, a jego wartość jest tak wielka że sam gubernator prowincji przybył by go obejrzeć.

Gubernator okazuje się być niezwykle zainteresowany naszą wyprawą i przebiegiem jej trasy. Przyznaje, że mimo chęci jemu samemu nigdy nie udało się podróżować rowerem przez Kapadocję. Obiecuje wyruszyć z Tubike na kolejną wyprawę już jesienią. Pożegnalne zdjęcie i ruszamy dalej piaskową droga w kierunku miasteczka Ortahisar. Tam utrudzeni wybieramy się prosto do tradycyjnej łaźni tureckiej – Hamam. Umieszczona w charakterystycznym, osmańskim, podziemnym budynku. Kłęby pary, okrzyki tureckich masażystów (obowiązkowo z wielkimi wąsami) sprawia niesamowite wrażenie. Czeka nas „podróż” w czasy co najmniej imperium osmańskiego. Mokra i sucha sauna, a następnie kąpiel w pianie i skrobanie ciała. Mają za zadanie oczyszczenie go z martwego naskórka i brudu. To doświadczenie jest to dla wielu jednym z największych przeżyć podczas wizyty w Turcji. Każdy z nas zaskoczony jest jak wiele brudu jest w stanie„zerwać” z nas doświadczony pracownik łaźni.

Jako że tradycyjna turecka łaźnia relaksując powoduje zarazem duże zmęczenie, tego dnia pokonujemy po niej niewiele kilometrów. Koncentrujemy się na poznaniu bogactwa kulinarnego Turcji. Jeździmy od lokalu do lokalu. Poznajemy smaki wschodu: doskonałe suszone owoce, dziesiątki odmian orzeszków, tradycyjne desery turecki – zwykle okrutnie słodkie, oraz oczywiście lokalne napoje: Ayran i Szalgan – pierwszy powstały z gęstego tłustego jogurtu, drugi ze sfermentowanej czerwonej marchwi. Oba doskonale sprawdzają się jako odpowiedniki naszych „energydrinków”.





Ostatnie chwile w Kapadocji.

Picture
Kolejny dzień to z kolei dłuższa wyprawa. Żegnamy się z malowniczym Goreme. Bagaże pakujemy do samochodu, a sami rowerami wyruszamy na południe – w kierunku Wulkanu Hasan Dag.

Tego dnia większość trasy przebiega bocznymi drogami asfaltowymi. Łatwiej na nich spotkać załadowanego osiołka lub wielbłąda obładowanego towarem niż jakikolwiek pojazd mechaniczny. Niestety po około 30 kilometrach koło jednego z uczestników wyprawy, Pawła, wpada w dziurę tak wielką, że nie ma mowy o naprawie go na trasie. Nie pozostaje nam nic innego niż wezwanie krótkofalówką naszego pojazdu asekurującego, który w przeciągu 30 minut dostarcza zapasowe koło. Przymusowa przerwa sprawia nam jednak olbrzymią niespodziankę. W przeganianym tuz obok nas owczym stadzie akurat dochodzi do narodzin malutkich owieczek. Dla większości z nas przywykłych do miejskiego życia jest to chwila niezwykła. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że takich przeżyć można doświadczyć tylko poznając świat na rowerze, docierając w miejsca omijane przez innych.

W miasteczku Derinkuyu, Ci z nas którym nie straszne są zamknięte przestrzenie zapuszczają się do podziemnego miasta, kutego przez tysiące lat w tufie wulkanicznym. Kapadocja przez tysiące lat była terenem, przez który wędrowały niezliczone ludy i armie, często niszcząc zastane tu cywilizacje.
Nieustanne zagrożenie spowodowało konieczność budowy bezpiecznych schronień. Ukryte, łatwe w budowie, olbrzymie podziemne kompleksy miejskie okazały się najlepszym rozwiązaniem.
Sięgały one czasem nawet kilkudziesięciu pięter pod powierzchnię, docierając do podziemnych rzek, posiadały dziesiątki zakamuflowanych wyjść, wyposażone były we wszystko czego potrzebował człowiek do życia. Do dni dzisiejszego jedynie niewielki ułamek podziemnych miast został odkryty.

Popołudniu docieramy do miejscowości Ihlara. Rzeka płynąca tu ze zboczy pobliskiego wulkanu wpada nagle w dolinę rzeźbioną przez tysiące lat w wulkanicznej skale i starszych osadach.
Tu pozostawiamy nasze rowery, by cały kolejny dzień spędzić na trekkingu zboczami rzeki. Odwiedzimy największe skupiska pustelni i kościołów bizantyjskich. Wieczorem dotrzemy do wioski Selime.
Kolejne dni naszej rowerowej wyprawy to wizyta w licznych, pełnych pamiątek przeszłości miastach. Odwiedzamy Aksaray – słynący z dobrze zachowanych, seldżuckich zabytków, Konyi – miasto, w którym narodził się ruch wirujących derwiszy, stolica islamu tureckiego, zwane przez nas „Turecką Częstochową” oraz kilkunaście mniejszych miasteczkach takich jak Avanos, Nevsehir, Zelve, czy Kayseri. Każdy z kolejnych dni to niesamowite zabytki, oszałamiająca przyroda ale przede wszystkim, wspaniali ludzie których poznajemy na trasie każdego dnia naszej wędrówki. Docierając tam gdzie nie spotyka się jeszcze innych turystów, mamy okazje zetknąć się z ludźmi których nie zmienił masowy ruch turystyczny, poznać ich bliżej, ich radości i problemy życia codziennego.

Żegnając się z zachodzącym nad Kapadocją słońcem wyruszamy na zachód w kierunku miasta położonego na dwóch kontynentach, stolicy trzech cesarstw - Istambułu, z którego po kilku dniach odlatujemy do Polski.